Strona główna
Aktualności

Ogólnie

Wstęp na zamek
Dojazd
Parking
Stan obecny
Historia

Władcy zamku
Ciekawostki
Legendy

Turystyka

Artykuły
Galeria

Księga gości
Warto zobaczyć

Kontakt
Bibliografia

 

 


 

 

 

Gerard Górnicki

Wspomnienia z mojego pobytu w Zakliczynie nad Dunajcem

w czasie od sierpnia 1941 do stycznia 1945

 

            Urodziłem się 13 VIII 1920 roku w Strzyżowie nad Wisłokiem, jako syn stolarza Stanisława i matki Zofii Karolewicz, ale czas II wojny światowej spędziłem w Zakliczynie. Na zmianę miejsca zamieszkania wpłynęło aresztowanie mnie przez Niemców, jednak w grudniu 1940 zbiegłem z obozu karnego w Dębie koło Tarnobrzega i poszukiwany przez żandarmerię niemiecką zmuszony zostałem do ukrycia się w klasztorze O.O. Reformatorów, kiedy gwardianem był ks. Józef, zamieszkałem w celi wspólnie z ks. Alojzym Jońcem. Wówczas moją dziewczyną była Maria Garduła, wysiedlona z Łodzi, a jej ciotką Aleksandra Ottmann, aptekarka w Zakliczynie, dlatego droga nad Dunajec okazała się łatwa. Mieszkałem też u p. Flakowiczowej, a następnie w wilii "Zofiówka" przy ul. Jagiellońskiej, w obrębie mieszkania Krystyny Gardułowej, na poddaszu. W okresie od marca 1941 - do sierpnia 1944 r. zajmowałem się pracą nauczycielską na kompletach tajnego nauczania, odwiedzałem swoich uczniów w ich domach, otrzymywałem wiktuały, obiady, kolacje.

            Moja działalność, w Ruchu Oporu Armii Krajowej w placówce "Zygmunt", obejmowała czas od kwietnia 1942 do grudnia 1944 r., ukończyłem szkolenie wojskowe, dostałem stopień kaprala i objąłem dowództwo drużyny w plutonie "Zagłoba" (ppor. Władysław Kaczmarczyk). Mój pseudonim "Mnich" odpowiadał niemal prawdzie z klasztornego żywota, potem "Gall". W lipcu i sierpniu 1944 r. brałem udział wraz z plutonem dywersyjnym "Turka" (ppor. S. Stach) w akcjach na terenie wsi - Melsztyn i Zawada Lanckorońska, oraz nad zaporą wodną w Rożnowie. Wspólnie z "Oskarem" (Wacław Grzegorczyk - plutonowy) w październiku 1943 r. zorganizowaliśmy akcję zabrania dużej ilości butów wojskowych, niemieckich, z magazynu Urzędu Gminy, dla potrzeb konspiracji i partyzantki. W lipcu 1944 r. w mieszkaniu Charkiewiczów odbyły się egzaminy z zakresu małej i dużej matury, przy ul. Jagiellońskiej, w tzw. "Kocim Zamku", z udziałem Tajnego Kuratora dr Włodzimierza Gałeckiego z Krakowa oraz dr Franciszka Mleczki z Łysej Góry. Wyczyn ten okazał się wydarzeniem dużej skali, wielu egzaminatorów i egzaminowanych przez parę dni przewinęło się przez mieszkania na uboczu Zakliczyna, a główną organizatorką okazała się mgr Natalia Charkiewiczówna - "Zorka", wysiedlona z Kujaw, jak i jej rodzice. Brałem udział w tej ważniej konspiracyjnej akcji.

            W roku 1943 zdarzyły się tragedie, o których trudno zapomnieć, to likwidacja getta żydowskiego, rozstrzeliwania i wywóz do obozów koncentracyjnych, oraz aresztowania i rozstrzelanie żony generała Bernarda Monda, jej siostry Witowskiej, żony polskiego majora, jej córek - Jadwigi i Zofii, zamieszkałych w wilii "Zofiówka".

            Wiele zakliczyńskich działań, ich nastroju, osób - pomieściłem w powieści "Szukanie ocalenia", szeroko w mojej powieści "Dom na Pacyfiku", dlatego w tych wspomnieniach wypada mi zwrócić uwagę na inne, specyficzne akcenty dla tej Gminy, szczególnie rysujące się w czasie okupacji niemieckiej - właśnie w Zakliczynie, w mieście historycznym, w otoczeniu ruin zamku, dworku w Lusławicach, pamiątek po arianach, dwóch klasztorów, wspaniałego Dunajca, na szlaku z Krakowa do Nowego Sącza, a w odległości kilku dobrych kilometrów od kolei w Gromniku. Przed wojną środowisko "białego miasteczka" żyło w ciszy, w małym swoistym stylu, jakby zapomniane przez Boga i ludzi. Nagle wielki ruch powstał. Wrócili na tamte czasy dla przetrwania, zakliczyńscy rodacy, to piękna postać prof. Stanisława Nowaka, niestety nie wszystkich nazwiska zapamiętałem, a przecież i zawodowi wojskowi po wrześniowych trudach bitewnych znaleźli się w domach rodzinnych, np. Wacek Grzegorczyk, Jan Nadolnik, studenci przerwali studia, księża ukrywali się za murami klasztoru wraz z tajemniczymi mężczyznami, mówiło się - oficerami. Wreszcie fala za falą - wysiedlonych uciekinierów z poznańskiego, z Kujaw, z Warszawy, w Pomorza, Śląska, każdy odświeżał kontakty z rodzinami, jedni pociągali za sobą następnych, starsi i młodzi, lekarze, rolnicy, nauczyciele, adwokaci, profesorowie. Któż nie pamięta szczupłej, pochylonej sylwetki prof. Witolda Rybczyńskiego ze Lwowa, mecenasa dr Wojciecha Musiała, byłego starostę z Wrześni, Adama Charkiewicza, lekarza dr Tadeusza Kolbergera, byli Złonkiewiczowie, Potoccy, Sokołowscy, Raczyńscy, Wawrykiewicze i wielu innych. Mieszczanie zakliczyńscy przyjmowali "gości" wielce życzliwie - to rodziny Zająców, Szczurków, Ciepierskich, Czumów, Rzepeckich, Szymanowiczów i całe gromadki miejskie i wiejskie, a proboszcz ks. Szczerbiński, a z wielkim poświęceniem aptekarka Aleksandra Ottmann - dawali przykłady odwagi.

            Miejscowi i przybysze razem stanowili bazę konspiracyjną, ruchu oporu, tajnego nauczania, wzajemnej pomocy i romansów. Ta społeczność nie była zlepkiem, jakąś miazgą, a potęgą o wysokich walorach patriotycznych, kulturalnych, oświatowych. Pierwsze moje spotkanie z nauczycielem Janem Wesołowskim w klasztorze okazało się zabawne, nie znał mnie wszak, ale skoro robił spis ludności, należało i mnie ująć w rubrykę, wtedy machnął ręką i mnie skasował zbytecznego, potem już spotykałem często "Ananicza". Rodzajowych obrazków można by namalować bez liku, w różnych barwach i akcentach. W domu p. Kohslingowej bywało wesoło, Nina tańczyła ze Staszkiem P., Julek z Zosią W., ja z Marysią G., wysiedleńcy młodzi, jak Bolek K. i Jasiu G. rywalizowali z chłopcami miejscowymi i nierzadko dochodziło do bójek. Tak ratowało się prawa młodości. Był i tragiczny, letni wieczór, w czwórkę, czy w piątkę przygotowaliśmy się do lekkiej akcji, nie nadszedł "Rak" (Stanisław Chrobak), całą noc czekaliśmy w Zakliczynie, a wtedy On walczył o życie, po próbie zaatakowania samochodów niemieckich gdzieś w Posadowej, ciężko ranny zmarł w zbożu.

            Miałem i ja spotkania z czarną władzą, szedłem do Wesołowa, do Laskowskich, dla prowadzenia lekcji, zza zakrętu wyskoczyły samochody gestapo, a kilka dni wcześniej ktoś mi ofiarował długą pelerynę, bym wyglądał niczym średniowieczny rycerz, samochody przyhamowały, ale zapewne nie wyglądałem jak Zawisza Czarny i tylko mnie germańcy wyśmiali, jak w bajce dla dzieci. Do dzisiaj nie wiem na czym polegało wojenne szczęście. Na jednej ze zbiórek mojej drużyny wręczyłem dowódcy plutonu "Zagłobie" nową szablę, Władek ucałował ją i rozkazał zanieść broń za... Wawel, tak powiedział. Szablę zabrała do siebie siostra "Murzy" (Mieczysława Migdała - mojego zastępcy), owinęła cenną pamiątkę w papier i niosąc pod pachą, niczym parasol, ruszyła w drogę, ale na mosteczku nad Paleśnicą spotkała spacerujących żołnierzyków z "glapą" zaraz zaczęli ją napastować, z werwą machała szabelką ukrytą w papierze, nawet jeden z napastników oberwał w ucho, "Wanda" wygrała bitwę, pierwszą na przedpolach Zakliczyna.

            Była taka pora, że zapragnąłem odwiedzić moją matkę w Strzyżowie, dotarłem do domu późnym wieczorem, idąc ze stacji kolejowej ciemnymi kątami. Matka usłyszawszy za drzwiami mój głos, krzyknęła z przerażeniem - uciekaj!. Parę godzin wcześniej byli po mnie żandarmi. Wróciłem do Zakliczyna, piechotą szedłem z Gromnika, w słońcu, dzień wydał mi się piękny, Zakliczyn także.

 

            Moja Marysia miała pseudonim "Ziółko", bo członkinie Wojskowej Służby Kobiet placówki "Zuzanna" - musiały zaczynać się na literkę "Z", tego nie było wśród męskiego wojska. Szefowa "Zoo" (Wanda Saładykowska), kiedy pewnego razu rzekła mi do ucha, że "Ziółko" pojechała do Wojnicza na rowerze z pocztą tajną i uśmiechnęła się ironicznie, przyjąłem tę wiadomość obojętnie, nie wyobrażałem sobie, że to moje "ziółko" - to tak bohaterskie "Ziółko". Na moście w Melsztynie niemiecki patrol odebrał jej rower i wróciła do domu piechotą, nie przyznała się, gdzie bawiła kilka godzin, nie pytałem. Po wojnie dopiero dowiedziałem się o tym Jej historycznym pseudonimie. Ślub braliśmy w grudniu 1945 r. w zakliczyńskim klasztorze O.O. Reformatorów, dawał nam go ks. Alojzy i wtedy bomba pękła, bo Marysia powiedziała - Ja Ziółko biorę sobie ciebie Mnicha za męża... I tak zostało. Jak to wojna uformowała ludzkie charaktery, a było to tylko możliwe w Zakliczynie, bo na literkę "Z" i w klasztorze niby mnich się ukrywałem.

 

            Zimy były ciche i spokojne, Sylwester obchodzony hucznie, na świątecznych stołach jakoś nie było chudo. Kiedy alianci zdobyli Tobruk, Monet Cassino, czy Paryż, u ciotki Ottmann, na piętrze przy Rynku, kolacyjki z tortami należały do wojennego rytuału.

 

            W lecie - plaża i kąpiele w Dunajcu, siatkówka, jazda łodzią, spacery na zamek melsztyński, a w dole miasteczko nasze, jak na dłoni, w dali Pogórze. I dlatego, gdy dzisiaj ktoś pyta mnie o drugie w moim życiu miejsce młodości, po rodzinnym, bez zająknienia wymieniam Zakliczyn. Dlaczego? Dobry styl życia "cywilnego", panująca w dolinie ufność w przeżycie, tragedie nie załamywały nas, znaczące spojrzenia na ulicy, nabożeństwa gromadne w kościele, mocny śpiew, jakże zgodny, wołający - racz nam wrócić, Panie. Takie małe miasteczko, a taka siła, w humorze także, w porze jarmarków przed spadzistym ratuszem i figurą św. Floriana. Bywało, że w biały dzień przenosiło się pistolety i karabiny za rzekę, w cień wierzb, różnie maskowane.

 

          W styczniu czterdziestego piątego paliły się magazyny spółdzielcze "Snopu", na rynku leżeli zabici niemieccy żołnierze, obsługa karabinu maszynowego, most na rzece rozbity, od Gromnika maszerowała orkiestra radziecka, w kościele msza św. i "Rota", na rynku skromny wiec, ludzie wystawali w oknach i patrzyli na pierwszy dzień wolności. Co będzie dalej? Wiosną wczesną, wyludniło się, to tak, jakby pasażerowie wysiedli ze statku, który powrócił z burzliwego morza - na ziemię, każdy na swój skrawek gdzieś w kraju. Byłem w Zakliczynie w lipcu 1983 roku. W małych okienkach kwitły bujne kwiaty, szeroki Dunajec dawał rozkosze kąpieli u stóp zamku, w Lusławicach nie było już obrazków Jacka Malczewskiego, siwy furtian stał przed klasztorem w bezczynności, na poczcie prawie bez ruchu, ale nowy, solidny most na rzece prowadzący do wielkich miast, gdzieś w górze pod niebem gołębie, nowe domy mieszkalne, a więc Zakliczyn zwycięski, sławny - a urodzić się w takim mieście, to pierwszy krok do szczęścia!

 

 

 

 

       

            Gerard Górnicki w czasie okupacji niemieckiej przebywał w Zakliczynie, był żołnierzem Armii Krajowej i nauczycielem tajnego nauczania. W 1947 roku ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecnie mieszka w Poznaniu. W swoim dorobku pisarskim oprócz licznych opowiadań, felietonów i recenzji w prasie krajowej posiada następujące powieści: Spotkanie z Rzymianką, Ucieczka na obczyznę, Dom na Pacyfiku, Dziewczyna Anh odchodzi, Miasto Króla, Bitwa szalała do wieczora, Szukanie ocalenia, Matka Śnieżna. W niektórych powieściach, jak np. w Szukaniu ocalenia i w Domu na Pacyfiku, znaleźć można liczne odniesienia do okupacji wydarzeń w naszym regionie. 

      

 

Źródło:

- Artykuł zamieszczony w "Zeszytach Wojnickich" w numerze 10 z roku 1994

Gerard Górnicki - "Wspomnienia z mojego pobytu w Zakliczynie nad Dunajcem w czasie od sierpnia 1941 do stycznie 1945 roku"

- pierwsze zdjęcie ze strony www.erzeszow.pl ,drugie ze strony www.thc.org.pl 

                       

dodano: 27 lipca 2007

Galeria:






 

 

 

Copyright (c) 2007 - 2010 by pitos. Wszelkie prawa zastrzeżone